Future Man - sezon 1 - recenzja
Każdy kto zna twórczość Setha Rogena i Evana Goldberga, już na starcie powinien wiedzieć, czego można się spodziewać po najnowszej produkcji Hulu, od twórców "Sausage Party". Mamy tu do czynienia z serialem parodiującym kultowe filmy sci-fi z lat 80. i 90, a jeśli dodać do tego sporą dawkę niewybrednego, ostrego humoru? Zwolennicy Rogena i produkcji retro sci-fi powinni być zachwyceni.
"Future Man" jest czymś więcej niż tylko parodią, to sentymentalny powrót do przeszłości, ale też zwariowana przygoda, dla której siłą napędową są podróże w czasie. Na początku może się wydawać, że Hulu chciało stworzyć coś na wzór netflixowego "Stranger Things" - nic bardziej mylnego. Jest to serial w zupełnie innym klimacie. O ile produkcja Netflixa stawia przede wszystkim na perfekcję i nostalgię, o tyle "Future Man" to istne naśmiewanie się ze schematów oldschoolowego kina sci-fi. Już sam zamysł fabularny przywodzi na myśl film - "Ostatni Gwiezdny Wojownik". Oczywiście nawiązań jest zdecydowanie więcej. Znajdzie się tu też odcinek, który został w całości poświęcony filmowi - "Powrót do przyszłości" oraz bohaterowie wyglądający, jakby zostali żywcem wyjęci z "Terminatora", a ci bardziej spostrzegawczy zauważą również drobne nawiązania do filmu - "Avatar" James'a Camerona czy też popularnego serialu - "Breaking Bad".
Głównym bohaterem jest Josh Futturman - stereotypowy nerd, który wciąż mieszka z rodzicami, pracuje jako dozorca w laboratorium "Kronish", a każdą wolną chwilę spędza na graniu w swoją ulubioną grę. Jego życiowym celem jest przejście wszystkich poziomów gry, której jeszcze nikomu nie udało się ukończyć. Kiedy pewnego dnia w końcu mu się to udaje, okazuje się, że owa gra była tak naprawdę symulatorem treningowym, wysłanym z przyszłości przez ruch oporu. Miał on na celu wyłonić wybrańca, który miałby uratować ludzkość przed zagładą. Chwilę później w jego domu pojawiają się bohaterowie gry: Tiger (Eliza Coupe) i Wolf (Derek Wilson). Jak się jednak okazuje, Josh nie jest do końca tym, kogo spodziewali się zobaczyć liderzy ruchu oporu.
Chociaż produkcja w głównej mierze bazuje na dobrze znanych schematach i przez to może wydawać się mało oryginalna, to jednak trzeba przyznać, że jej największym atutem jest pomysłowość. Podróże w czasie dają twórcom ogromne pole do popisu, a ci starają się jak najlepiej to wykorzystać (przykładem może być podróż do roku 1969, gdzie Josh przez przypadek zostawia swój telefon. Po powrocie okazuje się, że nikt nie słyszał o kimś takim jak Steve Jobs, a zamiast Apple'a powstał "Blapple"/"BlackApple") Każdy odcinek jest na swój sposób charakterystyczny i potrafi nas czymś zaskoczyć. O dziwo strona techniczna serialu również stoi na zaskakująco wysokim poziomie - scenografia, charakteryzacja, muzyka, jak i efektowne, nieźle zainscenizowane sceny akcji, to jest coś po czym można stwierdzić, że jest to serial zrobiony przez fanów - dla fanów.
Kolejną mocną stroną serialu jest wcielający się w rolę tytułowego bohatera Josh Hutcherson. Gwiazda "Igrzysk Śmierci" wydaje się strzałem w dziesiątkę przy obsadzeniu głównej roli. Doskonale potrafi oddać niezdarność Josha oraz sprawia, że już od samego początku można go polubić. Nie jest to jednak jedyna dobrze obsadzona rola w serialu. Znany chociażby z "Szóstego Zmysłu" Haley Joel Osment gra tu postać wręcz 3-planową, ale też najzabawniejszą. Jest to postać, która za każdym razem, gdy bohaterowie "poprawiają" przeszłość zmienia swoją osobowość, dzięki temu, kiedy tylko pojawia się na ekranie, przynosi ze sobą kolejne porcje niewymuszonego śmiechu. Aż szkoda, że aktor dostał tak małą ilość czasu ekranowego. Kolejną ciekawą i nie do końca wykorzystaną postacią jest Dr. Elias Kronish. Grana przez Keith'a Davida postać posiada naturalny, komediowy urok, a jednocześnie wydaje się być głównym villainem w całej historii, więc można tylko żałować, że wątki z nim związane niestety nie należą do najciekawszych.
Żeby jednak nie było tak kolorowo, to trzeba też wspomnieć o jego słabszych aspektach. Główne postacie drugoplanowe - Tiger i Wolf nie wzbudzają niestety takiej sympatii jak pozostałe postacie. Chociaż widzimy ich przemiany w kolejnych odcinkach i jest kilka udanych scen z ich udziałem, to mimo wszystko widać, że aktorzy w tym przypadku nie zostali najlepiej dobrani i ewidentnie odstają aktorsko od całości. Z tej dwójki jedynie Wolf w ostatnich odcinkach ewoluuje na tyle, że z najbardziej irytującej postaci staje się jedną z tych bardziej lubianych. Humor też nie każdemu przypadnie do gustu. Poziom żartów to prawdziwa sinusoida - od bardzo dobrych i błyskotliwych, po naprawdę słabe, graniczące z poczuciem dobrego smaku.
Jeśli jednak nie przeszkadza Wam tego typu humor i nastawicie się na niezobowiązującą, szaloną, letnią opowieść, to gwarantuję, że seans sprawi Wam olbrzymią frajdę. Ostatecznie cały sezon można pochłonąć bardzo szybko - 30-minutowe epizody, to również strzał w dziesiątkę. Można zasiąść przed telewizorem ze znajomymi, z dużą porcją popcornu lub zrelaksować się w pociągu czy tramwaju, w drodze do pracy, przy tablecie/laptopie. Tak czy inaczej, polecam!
Moja ocena: 8/10
Moja ocena: 8/10
Dodaj komentarz